sobota, 26 maja 2018

Błyszczały mi oczy jak te pola po burzy, gdy zostawiałam we wstecznym lusterku tarczę chylącego się ku zachodowi, mazurskiego słońca.
Jak dobrze móc wsiąść o świcie w samochód i ruszyć w północnym kierunku, na jeziora, do lasów szumiących, do dobrych ludzi. Im bliżej byłam, tym bardziej otwierało się moje zaciśnięte z tęsknoty serce. A ten momenty, gdy wjeżdżasz w tę krainę... już wiesz, że tam jesteś. Łąki zaczynają szeptać cicho, lasy stają mniej mroczne, są jak dobry sen, jak dobry duch, który otula twoje dłonie miłością.
Gdy już tam jesteś, usta zamykają się, a żyły w ciele zaczynają śpiewać jak ptaki wśród trzcin nadjeziornych. Nie ma, och, nie ma nic co mogłoby być piękniejsze.
Rzodkiewki z ogródka, ostre, że aż szczypią w język. Strych pełen skarbów. Rozmowy łódek przycumowanych do pomostu. Śniadanie pod włoskim orzechem, który miesza liśćmi herbatę Earl Grey.
I gdy tak wracasz, a łzy spływają do kącików oczu, wiesz, że wcale nie wracasz. Że zostawiłeś tam całą duszę, wszystkie oddechy. Że powierzyłeś tej puszczy swoje marzenia, że w korze drzew wyryłeś tęsknotę, której się nigdy nie zapełni.
Już nigdy nie będzie takiej wiosny, już nigdy nie będzie takiego lata. Bez Mazur jakby bez ręki.

Wróciłam. Otulana przez przedwieczorne mgły. Wiedziona miłością do nierzeczywistości ukochanych rąk. Prowadzona tęsknotą do drugiej najdroższej pary malutkich dłoni, które nazajutrz wyciągną się do mnie o poranku.


czwartek, 21 grudnia 2017

Drugi papieros z rzędu zawsze kończy się szybciej i niepostrzeżenie parzy palce. Budzę się wtedy z zamyślenia i czas wracać do rzeczywistości. W tej nierzeczywistości spowitej dymem zawsze maluję obrazy. Płótna i kartki zapełniają się wizerunkami kobiet z sercami i żyłami na wierzchu. Kwiatami z wyobraźni. Rozwianymi włosami. J. zawsze pyta, czemu maluję smutne "demony". Skąd mogę wiedzieć, to moje ręka i serce są w tajemnej zmowie i tworzą takie obrazy. Poza tym, co może klecić ktoś, kto kocha się w żyłkach na powiekach delikatnych jak świeżo zamarznięte kałuże, w nocnym niebie nieuchwytnym dla ludzkich rąk, pajęczynach całych w porannej rosie, malutkich sikorkach, kopciuszkach i rudzikach. Co może zmalować ktoś, komu serce drży, gdy słyszy szum drzew, kto chodził na wielogodzinne samotne spacery przepełnione ciszą traw i zapachem żniw. 

Wielce mi do tego tęskno... do tych malutkich rzek, co mi nadal płyną w żyłach, do rozlewisk, które wiosną krzyczą mi zastępami ptaków wracających z cieplejszych krajów w przestrzeni między obojczykach. Do uciekania z hukiem jak kormoran wypłoszony z trzciny. Do kochania w kształcie mazurskich pagórów. 

Dlaczego musiałam urodzić się pod tą gwiazdą, która świeci najjaśniej, gdy jest niezależna? 

Zatem rzeczywistość mnie gubi, w której zawsze trzeba być od czegoś zależnym. A najbardziej boli mnie niespełnienie w tym pozornym spełnianiu się... o czym mówię? O malowaniu na zamówienie, pod dyktando, o szukaniu jakiegoś kompromisu. Więc płonąc, wypalam się.... jak drugi papieros, szybko i po cichu. Mając świadomość tego, że sama jestem dla siebie najlepszym kompasem, ginę w chęci dogadzania innym, w chęci sprostania wymaganiom innych. 

To mnie zabija bardziej niż te papierosy. 

piątek, 10 listopada 2017

Wracam.

Jakiś tydzień temu zajrzałam na bloga. Zdziwiło mnie, że ostatni wpis jest sprzed prawie dwóch lat. Dziś postanowiłam zalogować się pierwszy raz od miesięcy. No tak. W eterze wiszą trzy nieopublikowane posty. To chyba przez to to zdziwienie, bo pamietam, że coś pisałam. Przynajmniej próbowałam. Nie było mnie długo. Zbiegi okoliczności i przypadki przyniosły mnie tu na nowo.

Przez ten cichy czas, w moim życiu zmieniło się wiele. I było nadzwyczaj głośno od zdarzeń. Przejechałam własnym samochodem prawie 10tys. Kilometrów przez ten czas. Byłam w paru miejscach na świecie. Zaręczyłam się na leśnej mazurskiej polanie. Planowaliśmy przecudny ślub nad Bugiem a w między czasie planowaliśmy dziecko, i myśleliśmy, że to wszystko ogarniemy, ale koniec końców nam się odechciało i z dnia na dzień postanowiliśmy wziąć cichy ślub w lutym tego roku. Zatem mam męża. I tak, mamy syna. Od 7 miesięcy jest nas tu więcej :)

Zawodowo - zarabiam na tym, co kocham, czyli na malowaniu i fotografowaniu. Żyć nie umierać.

Wróciłam. Przywiały mnie tu chyba te orkany. Coś mi namieszały znów w głowie. Zaczęłam szukać siebie na nowo. Za bardzo się zatraciłam w tej pracy, która jest jakimś kompromisem, hybrydą moich umiejętności i oczekiwań klientów. A ze mnie przecież niepokorny duch i długo tak nie mogę. Zaczęłam się czuć nieswojo. Już od dłuższego czasu. Czułam, że zaczęłam być jak inni, wtapiać się w tłum, a przecież ja nie z tych. To wcale nie przez macierzyństwo. To przez oczekiwania, chęć bycia samodzielną i, paradoksalnie, niezależną. Łamałam sobie ołówki na tym, co nie wychodzi z mojego wnętrza. Łamałam sobie serce. Sama sobie. Kocham robić kartki, ale przecież wizja była inna. Miały być inne niż wszystko, a nie jak algorytmicznie wyszukane na instagramie lub dopasowane do gustu większości społeczeństwa, a wiadomo jaki ten gust w naszym kraju jest... cel mam jeszcze inny, pułap wysoki, ale na pewno nie osiągnę go zostając przyjętym co robiłam do tej pory, nie tworząc


własnego, autorskiego portfolio. Dlatego ostatnio odmówiłam kilka zleceń. By dojść po raz kolejny
do siebie. Znaleźć do siebie drogę. Częste u mnie to oddalanie się. Tyle w tym temacie.

Jak już pisałam, zmieniło się wiele. Wiele nowego się pojawiło. Odwiedziłam Islandię. Odwiedziłam Tatry. W trzecim miesiącu chodziłam po oblodzonych szlakach. Całą ciąże pracowałam. Jeżdżąc po całej Polsce z aparatem czy siedząc przy biurku umazana farbami. Co się zmieniło we mnie? Jestem bardziej pewna siebie i swego. Akceptuję siebie bardziej.

Jak jest być żoną? Normalnie. Jak jest być mamą? Normalnie. Jest to naturalne jak oddychanie. Czy pojawienie się dziecka coś zmienia? Nie wiem. Dla mnie chyba nie. Tylko tyle, że jest na świecie dodatkowa osoba do kochania. Nie narzekam. Jest świetnie. Tak jak zwykle było przed. Tylko czasem trzeba coś odpuścić. Ale kiedyś przecież czasem odpuszczaliśmy,  bo nam się nie chce. A teraz czasem po prostu nie można. Trzeba być wyrozumiałym dla życia. Świat nie wywrócił się do góry nogami. On się poszerzył o nowe doświadczenia. Ale nie wiem czy chcę o tym wiele pisać. Kiedyś przysięgam sobie, że nigdy nie wpisze w swoje CV, że jestem żoną bądź matką, gdyż nie to stanowi o mojej osobie, o tym, kim jestem. Jedyne co mogę zmienić w biogramie, to dopisać drugie nazwisko.

Także...

Deszcz pada. To oczywiste w tym miesiącu. Nie dziwi mnie to, bo urodziłam się z tym deszczem we krwi. Słońce zamknęło się w schowku na miotły. Wiem, bo czasem zamykam się tam razem z nim. Nie za bardzo mnie lubi, bo kto by lubił dziewczynę - listopad.
Zmiana czasu jest jak zmiany w życiu. Na chwilę sprawia, ze chodzi się jak na kacu. Jest ciemniej i chodzi się po omacku. Nagłe zmiany są jak sen na jawie, nie wiadomo co jest prawdą, a co snem. Ostatnie miesiące płyną tak szybko, że ciężko uwierzyć w rzeczywistość. I dopiero gdy stajesz przed lustrem i dotykasz blizny nad łonem, czujesz jej różowy, poprzeczny grzbiet, wiesz, że to wszystko prawda. Blizna po dziecku pod blizną po matce. Ta, z której jestem dumna. Otoczona purpurowymi nitkami rozstępów jak rwącym potokami widzianymi z powietrza. Historia ostatnich kilkunastu miesięcy w jednym miejscu.

Cześć... jestem Ewa, wróciłam.






wtorek, 16 lutego 2016

Inspiracje...

Przerwa. Farba schnie. Akwarela wsiąka powoli w papier. Robi to w swoim rytmie, tworząc przy tym spontaniczne plamy, których nie dałoby się zaplanować. W przerwie jeszcze głębiej wsłuchuję się w muzykę prosto z Islandii - krainy marzeń. W głowie wtedy spokojniej płyną myśli. A ostatnio nie mogłam nad nimi zapanować. W dzień jakby snuły się w malignie po głowie przynosząc mdłości i senność. Nocą nie dawały zasnąć, obijając się jak kauczukowa piłka w mojej głowie. Dopiero dzięki lekom mogłam się uporać z tym dziwnym stanem, poukładać myśli i nabrać siły. Myśli różne były - o przyszłości, o kolorze szalówki, o dachu nad tarasem lub jego braku, o prawie jazdy, o zobowiązaniach i inne takie tam zwykłe. Były też te o moim kleceniu ilustracji. No i w końcu poukładałam to sobie w głowie. Spokój przyszedł dzięki zamknięciu wszystkich prac, po ustaleniu nowych zasad na ten rok i uświadomieniu sobie, że w końcu mam WOLNE.
Zastanawiałam się nad tłem, nad historiami, nad osadzeniem moich pomysłów w jakiejś nierzeczywistej rzeczywistości. Co by tu zrobić, by koniec końców nie uciekać się po raz kolejny do namalowania nagiej postaci. Przecież muszę czasem w coś ubrać tych moich ludzi. A niestety nie jestem dobrym projektantem ubrań. Muszę też czasem wymyślić jakieś wnętrze. A może jakiś dom ( architektem też nie jestem ). Wtedy zaczęło się wszystko przejaśniać. Przecież kocham wszystko, co ludowe. Drewniane domy, pasiaki, koronki i hafty, kolorowe spódnice, krzyże przy drogach z powiewającymi wstążkami. Lubuję się w baśniach i legendach, ale jakoś nie wyobrażałam sobie sięgać po Kopciuszka, ale przecież mamy piękne polskie legendy i wierzenia, tradycje, obyczaje ( zaczynam zbierać wszelkie takie... jeśli ktoś ma coś do polecenia, bardzo proszę o pomoc ;) ). Lubię ten klimat gdzieś na pograniczu pogańskich opowieści, bogobojności i ludzkiej wyobraźni. Mrok i smutek. Historie zza światów. Nie chcę, by ktoś mnie nazwał patriotką, bo chyba do tego mi daleko, ale blisko mi do klimatów ludowości, romantycznych wierszy i wiary w siły przyrody. Myślę, że najodpowiedniejszymi klimatami dla mnie będzie polska wieś sprzed lat oraz okolice Oceanu Atlantyckiego ( Islandzkie sagi, elfy i mgły ).
Zatem siadłam do komputera i przeszperałam allegro w poszukiwaniu książek o danej tematyce. Mój nowy listonosz nie wyrabia się z przywożeniem pakunków pod nasze drzwi. Niektóre książki pachnące nowością, inne z pożółkłymi już kartkami o zapachu kurzu i wilgoci. Niedługo nie będzie mnie można znaleźć w tych stertach książek po prawej i farb po lewej.

Więc wracam do malowania. Zanurzam pędzel we śnie. I gdy tak maluję, marzę już sobie o małej pracowni na piętrze, z widokiem na rzekę, z oknem, w które będą pukać drzewa i będą zaglądać wiewiórki, w której przez cały dzień będzie jasno i ciepło.


piątek, 5 lutego 2016

fuerte fuerte

Chciałam zrobić wpis ze zdjęciami z podróży na Fuerteventurę. Ale wybrałam ich dwieście i nie sądzę, żeby to był dobry pomysł, by zamęczać nimi kogokolwiek. W końcu to cały szpaler zwykłostek, streetowych zdjęć, trochę krajobrazu. Zupełny brak ładu i składu. I zupełnie za dużo. Mogłabym wybrać może o sto pięćdziesiąt zdjęć mniej, ale też nie widzę w tym sensu. Wtedy ten cały tydzień z aparatem nie miałby sensu. Zrobiłam film z tego wyjazdu wykorzystując tylko ułamek materiału, który przywiozłam ze sobą. Nic nadzwyczajnego, zwyczajny pamiątkowy krótki film.
Przywiozłam też jedno uczucie, którego nie da się pokazać, nie mam nawet potrzeby podzielenia się nim i nie ma wystarczających środków w ludzkim języku, by móc je opisać - miłość do tego miejsca, zupełne zauroczenie. Są takie miejsca, w których odcina się kawałek serca i zostawia na jakimś kamieniu. Później czuje się tęsknotę i potrzebę powrotów.

Fuerta była wyborem spontanicznym. Jak zwykle w naszym przypadku. Nie pojechaliśmy tam z myślą, że odpoczniemy, wygrzejemy się na słońcu i nie będziemy wychodzić za ogrodzenie hotelu. Dla nas takie wyjazdy nie mają sensu. Nikt nie ma prawa oceniać żadnego miejsca, jeśli nie zjechał go, nie przeszedł, nie spróbował poczuć, zrozumieć. Wynajętym samochodem zjeździliśmy w tydzień całą wyspę. Od południa po północ. Od wschodu na zachód. Przyglądaliśmy się ludziom, zaglądaliśmy w każdą szczelinę wąwozu, nasłuchiwaliśmy szumu fal i grzechotu kamieni na brzegu. Palmy wydawały dźwięki podobne do deszczu. Fale huczały jak wiosenna burza. Piasek przesypywał się znad Sahary, przez Ocean i wczepiał się w nasze włosy. Stąpaliśmy po wulkanie. Krajobrazy rodem ze zdjęć z łazika Curiosity. Byliśmy na Marsie. Tylko takim ciepłym i miłym. W takich miejscach chciałoby się zmienić w kota, przycupnąć gdzieś na nagrzanej czarnej skale, jak na kaflowym piecu, zwinąć się w kłębek i zostać ( chodzić swoimi ścieżkami, przeganiać wiewiórki, sępić turystów o jedzenie ).

Wierzę, że to był taki ciepły wstęp do Islandii, którą w końcu uda się nam odwiedzić. Ostatnio musieliśmy odwołać bilety. Bo ta Fuerta to taka Islandia, tyle, że ciepła i z palmami, słońcem bardziej gorącym  niż herbata , które na moim nosie i policzkach zostawiło ślad w postaci piegów. 

( film w linku, a więcej zdjęć zdarzy się tu : http://zwyklostka.tumblr.com/ )


 

wtorek, 22 września 2015

.........

Klucze żurawi zamykają drzwi nieba. Tej zimy wszyscy trafimy do piekła. Skryjemy się pod ziemią wśród dżdżownic i korzeni tulących się do siebie mocniej niż zmarznięte psy nie znające domu. Może przykryją nas liście i może zgnijemy razem z nimi, a na nas wyrosną drzewa i wszyscy o nas zapomną.
Póki co jest jesień. Prawie. Czarne sukienki obłażą nitkami wełnianego swetra. Rozsypuję cukier wokół kubka z czarną herbatą. Sama się rozsypuje jak ten cukier po blacie i nikt nie zwilża opuszka serdecznego palca i nie zlizuje mnie, nie skleja ustami na nowo, w całość.
Czasem zupełnie się gubię na prostej drodze. Lawiruję między myślami pełnymi zwątpień. Rozdzieram się i jestem pełna dziur. Nie umiem cerować, a taśma klejąca nie trzyma zbyt długo na żywej tkance. Może pomógłby na to jakiś superglue, gdyby ktoś przykleił się do mnie i trzymał tak długo, aż sama się w sobie pozbieram, pozrastam. Póki co jest jesień, prawie, i jestem rozsypanym cukrem, którego nikt nie chce wziąć do swoich ust.
Mieszam się w tych wątpliwościach, aż dzwoni po ściankach. Dudni. Chyba jestem zarysowana od środka, a może już pęknięta i trzeba mnie używać rzadziej, bo szkoda mnie stłuc. A w telewizji mówią, że serce nie pęka, a moje chyba czasem się rozwarstwia. Zastawki pracują niezrozumiale. Raz cichną. Dwa stają. Trzy pędzą. Cztery turkoczą. Pięć zamierają. Może jednak coś tam pęka.


Powieki mam tak cienkie, że mógłbyś oglądać przez nie moje sny.


wtorek, 8 września 2015

...

Ostatnio księżyc był tak duży i jasny. Gdy wyjrzałam przez okno, przez ułamek sekundy drgnęło mi serce. Wszystkie wierzchołki drzew, dachy domów, dziury w drodze były jakby pokryte szronem. "To już zima?" pomyślałam. Ale to była tylko chwila. Choć czas płynie ostatnio tak szybko, że mogłoby być to możliwe. Jesień przyszła tak szybko i nachalnie. Teraz siedzę i wpatruję się w kłębiące się chmury we wszystkich odcieniach szarości. Ich krawędzie ocierają się o siebie tworząc coraz to nowe kształty. Czasem w niebie robi się dziura, z której spadają cienkie promienie słońca, dopadają mnie i kłują w powieki. Kot chodzi osowiały i zasypia w każdym kącie po kolei. Może to przeze mnie ten deszcz, bo wyciągnęłam jakiś czas temu nowe Martensy, nie mogąc doczekać się kiedy je założę. No i się doczekałam. Żółtych kaloszy, jesiennej kurtki, ażurowych rajstop, błota na podeszwach, połamanego parasola. Jest takie miejsce, gdzie deszcz pachnie tak, jak zapamiętałam to z dzieciństwa, a szarość chmur nie jest straszna, drzewa szepczą. Oswajam się z tą myślą tak, jak mam zamiar oswoić wiewiórki.
Idzie chmura wręcz granatowa. A z drugiej strony ostre światło. To najpiękniejsze światło do zdjęć. Tuż przed burzą. Gdy ty stoisz plecami do czarnego nieba, a w twarz świeci ci jasny strumień światła.

( zapraszam tu:  https://www.facebook.com/pracowniaszumowska )






piątek, 5 czerwca 2015

maj

Dni są coraz dłuższe, a wydaje się, że czas jednak się kurczy. Bzy już przekwitły, dały pole do popisu akacjom, które tuż przed zmierzchem wybuchają zapachem ze zdwojoną siłą. Wtedy otwieram okno i chłonę ten moment, który szybko przechodzi w czas snu ptaków, a powietrze pachnie już tylko ciszą. Sny przychodzą zbyt późno i nie mają zakończenia. Później snuję się jak we mgle i czuję się jakbym wcale się nie budziła. Dużo pracuję, gdy nie pracuję, jadę gdzieś, wyjeżdżam. Brakuje mi kąta dla siebie, czasu dla siebie i kartek papieru, które czekają na mnie w środkowej szufladzie. Z tym czasem jest tak, że niby jest, a tak jakby go nie było, zupełnie go nie czuję, a jednocześnie mi go brakuje. Kupiłam ostatnio dużo książek na Koszykowej. Mam nadzieję, że nie zalegną na półce na całe miesiące w zapomnieniu. Czytam bardzo wolno i to też mnie irytuje. W drodze do Paryża i z powrotem będzie trochę czasu na czytanie. Gdybym więcej jeździła kolejką, na pewno ta sterta szybko by się wykończyła. W drodze na Islandię będzie aż za dużo godzin na czytanie, ale to pomaga w zapomnieniu, że jest się dziesięć kilometrów nad ziemią. Ogólnie ostatnio życie mnie trochę rozczarowuje, trochę przeraża, trochę smuci. Może to reakcja na zmiany, jakiś lęk zaszyty gdzieś głęboko, jak słowa, których czasem nie umiemy wypowiedzieć i grzęzną w gardle, aż do bólu. W tym całym pięknie, spokoju, przeżyciach jest coś niepokojącego. Może to dlatego, że tak długo nie było za dobrze, było zbyt niepewnie, a teraz, gdy wszystko powoli się układa, grunt jest nowy i nie czuję się na nim jeszcze zbyt pewnie. A może to też jakaś zwykła moja natura - strachu przed czymś nowym, nieznanym. A może zbyt duże oczekiwania, że skoro tak się wszystko rozwija to i nadal będzie się rozwijać, a tu wszystko stoi. Nie wiem. Psioczę. Zastanawiam się. Trochę też boję się moich marzeń, które chyba się nie spełnią. Mimo, że jest wiele, które się spełniły bądź spełniają. Może to zwykła zachłanność.

Pieprzę. Jakaś grafomania.
Wrzucam parę zdjęć z minionego miesiąca. Zwyczajnych. Taki przegląd.





wtorek, 28 kwietnia 2015

Roma

Wstać rano, wsiąść w SKM z jedną torbą na ramieniu, dojechać spod domu na lotnisko, wystartować, dolecieć setki, tysiące kilometrów dalej w kilka godzin. Tak było. Tym razem przywiało nas do Rzymu ( dosłownie, bo sprzyjające wiatry pozwoliły AirBusowi lecieć 1000 km/h ). Przygody z dojechaniem z lotniska do miasta, bo daliśmy wcisnąć sobie bilety na bliżej nieokreślony autobus, zamiast wsiąść w ekspres wyjeżdżający z lotniska. Trochę rozbawieni sytuacją żartowaliśmy sobie, że pewnie nas gdzieś wywiozą. Starszy Anglik ze starą, sfilcowaną peruką na głowie, też śmiał się, gdy wsadzili całą siódemkę podróżnych do małej windy i pytał pod nosem "ciekawe gdzie dojedziemy". Pędząc autostradą 150 km/h byliśmy w mgnieniu oka w wiecznym mieście. Wystawili nas za drzwi pod Termini. Ruszyliśmy w stronę swojego malutkiego pokoiku na Lateranie. Gwar, odgłosy klaksonów i wszędobylskich ambulansów o sygnale przyjaznym dla ucha bardziej, niż te nasze. Całe kolumny turystów chodzących z mapkami w rękach. I co dwa kroki restauracje, bary i kawiarnie. Miły zapach octu balsamicznego i oliwy wymieszany z dymem papierosów i pyłkami lecącymi z kwitnących drzew drażniły nos. Gdzieniegdzie docierała do nas upojna woń kwitnących akacji. Zapachy natury mieszały się z zapachami perfum Włoszek i delikatną goryczką parującej kawy. Zanim dotarliśmy do siebie, usiedliśmy w ogródku jednej z restauracji, gdzie, ku naszemu zdziwieniu, przywitało nas "tak", przy zamawianiu. Okazało się, że ów kelner podobny do Jeana Reno, ma żonę z Krakowa i trochę mówi po Polsku. Idąc Via Merulana nie mogłam oderwać wzroku od szpaleru bezlistnych drzew, ale musieliśmy skręcić w lewo, by dojść do swojej kwaterki, przepakować się i ruszyć w popołudniowo-wieczorne spacerowanie pod Rzymie. Zdarte i całe w pęcherzach nogi nie mogły przeszkadzać w tych wędrówkach. Zaciskałam zęby i naciskałam spust migawki. I oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie uparła się, że zamiast swojego ukochanego pełnoklatkowego Canona, wezmę na tę wycieczkę uratowaną z pchlego targu Prakticę. No i później mam za swoje. Pomimo zachwytów przechodniów i przypatrywaniu się jak zakładam kolejny film, nie był to dobry wybór. Aparat, który zawsze trzeba podnieść do oka, który głośno chlapie lustrem i przy każdym kadrze trzeba mierzyć światło ( a ja, jak to ja, oczywiście światłomierz trzymałam w kieszeni, bo to niepraktyczne, gdy chcesz robić zdjęcie za zdjęciem, wypatrujesz jakieś sytuacje, nie możesz tracić chwili na mierzenie światła, więc szybko, na oko ustawiam parametry i pstryk ), nie jest najlepszym wyborem na wyjazdy, które mają przynieść dużo ulicznych klatek. To nie Norwegia, gdzie przeważnie jest sześćdziesiątpięćsześć i gdzie fotografuję statyczną i magiczną krainę. To Rzym, gdzie powinno się być niewidocznym, by móc chwytać relacje ludzi na ulicach. A z Prakticą jest się zbyt widocznym, na świeczniku, bo nie da się robić nią zdjęć "z biodra". No i teraz, po skanowaniu, jak zwykle złość i plucie sobie w brodę, bo wszystko źle wygląda, bo większość byle jak naświetlona, zaziarniona jeszcze bardziej, bo filmy przeterminowane. No cóż. Nie ma co wymyślać następnym razem i Canon w torbę. Ale pomimo brzydkich pstryków, wspomnienia pozostały piękne. 20 godzin wędrowania w ciągu 2 dni. Pyszna pizza, sycylijskie cannoli, którym nie mogę się oprzeć, wino z widokiem na Campo Di Fiori, na którym parę godzin wcześniej pachniało świeżymi truskawkami, suszonymi pomidorami i kanonadą przypraw. Lody pistacjowe przy Fontannie Di Trevi, spod której szybko uciekliśmy, bo okazała się cała w rusztowaniach ( jak dobrze, że to nie nasz pierwszy raz w Rzymie, bo byłabym trochę zła, za tę fontannę i Palatyn ). Panteon, w którym można robić zdjęcia bez skrępowania ludziom, którzy robią zdjęcia "dziurce w dachu". Metro przepełnione ludźmi. Dzwoniące tramwaje. Koty Argentiny, które wszystkie bym przygarnęła. Przystanki nad Tybrem, gdzieś na schodach. Odganianie tych wszystkich emigrantów żebrzących o kupienie kijka do selfie. Czekanie aż Jacek wypije swoje kolejne dopio espresso. Kolejka do Bazyliki Św. Piotra wypełniająca cały plac przed nią ( dobrze, że już tam kiedyś byłam i nie miałam potrzeby wchodzić ). Po całym dniu padałam w łóżku jak zabita.
I trzeba było wracać. Nawet w Polsce skóra jeszcze pachniała mi tamtejszym powietrzem i słońcem. Nogi bolały przez parę kolejnych dni. A teraz są już tylko wspomnienia i parę nieudanych zdjęć. I uśmiech, że znów tam byliśmy.